Lwów i Wilno,
21.12.1947 r.
Józef
Mackiewicz
NUDIS
VERBIS
Zachodzi
zasadnicza różnica pomiędzy różnymi krajami, na przykład pomiędzy Anglią a Polską
w podejściu do sprawy służenia ojczyźnie w czasie wojny. W Anglii wojskowy, który był w cywilu listonoszem,
urzędnikiem, szewcem czy dyrektorem opery, po ukończeniu wojny powraca do swego
zawodu i usiłuje w dalszym ciągu być
dobrym szewcem czy dobrym dyrektorem opery. Wręcz przeciwna tradycja zakorzeniła
się w Polsce. Niejeden, który u nas na wojnie strzelał dobrze z ckm,
odniósł rany czy narażał życie, z tego właśnie tytułu domaga się beneficjów wykraczających poza ramy
przewidziane statutami armii w
postaci orderów i rang, a - żąda wpływu na politykę, na prasę, czasem
materialnych synekur, narzuca
hegemonię w użyciu formy pluralis majestaticus: „my!" Nie jest to tradycja fortunna. Albowiem
oficer, który potrafi kierować bitwą, nie zawsze potrafi kierować koncernem
przemysłowym albo redakcją wpływowego w kraju czasopisma. Ta zasadnicza
różnica pomiędzy tradycją polską a wybraną
tu przykładowo angielską, wydaje mi się wynikać z odmiennej interpretacji służby wojskowej jako „zasługi"
wobec ojczyzny, w odróżnieniu od „obowiązku wobec ojczyzny". Ta druga
interpretacja jest niewątpliwie słuszniejsza, zgadza się też zarówno z duchem
jak literą ustaw „o obowiązkowej służbie wojskowej". A że przy
wypełnieniu tego obowiązku naraża się własne życie, albo umiera, tego żadne
ludzkie prawo ani przepisy zmienić dotychczas nie potrafiły i wątpić
należy, czy kiedykolwiek zmienić będą w stanie.
Interpretowanie
walki za ojczyznę jako „zasługi" osobistej, bardzo wyraźnie podkreśliły
w Polsce tzw. koła legionowe. Legioniści śpiewali: „My, pierwsza
brygada...",
a później ciągle, z dużą dozą dokuczliwego uporu, narzucali te swoje „my" cywilnemu
życiu całego społeczeństwa. Podobne tradycje usiłują dziś w nieusprawiedliwiony sposób odnowić
niektóre sfery kierownicze naszego AK i politycznych „autorytetów" walki
podziemnej. Nieusprawiedliwiony dlatego, gdyż zapominają o nieodzownych
warunkach wymaganych przy narzucaniu owego „My": a mianowicie efektywnego rezultatu
w odzyskaniu, czy obronie
niepodległości. Tymczasem pomiędzy tzw. sferami legionowymi, które wyszły z tamtej wojny, a sferami naszego
Resistance, które wyszły z tej, zachodzi bardzo zasadnicza
różnica. „Legionistom" ludzie najbardziej nawet niechętnie do nich usposobieni, do których i ja należałem,
mogli dużo zarzucić, ale nie mogli
im odmówić jednego, że mianowicie: walnie się przyczynili do zwycięstwa
i odrodzenia Polski. Bez względu
natomiast, co by się powiedziało o kierownikach naszego Oporu podziemnego,
niepodobna zaprzeczyć jednego, że walnie przyczynili się do naszej klęski. A upieram się
przy tym, że klęska, która spotkała
Polskę, należy do największych na przestrzeni jej dziejów.
Stwierdzenie
tego faktu w niczym nie pomniejsza bohaterstwa walczących żołnierzy
polskich czy to w podziemiu, czy na ziemi swojej i obcej, ani hołdu oddawanego
tym, co zginęli na frontach, w więzieniach, w obozach, pod
pałkami
okupantów. Ale z powyższego nie wynika, że ma to umniejszyć odpowiedzialność
ich kierowników za klęskę. Gdy generał Samsonow w r. 1914 wpakował
wiele korpusów w bagno klęski, nie przyszło mu na myśl usprawiedliwiać
się - liczbą zabitych żołnierzy... Ani tym, że kazał im strzelać, czy że sam
strzelał,
a - strzelił sobie w łeb.
Jakkolwiek
odległa może się wydać ta analogia, nie jest rzeczą słuszną, że
niektórzy
panowie u nas, zamiast przyznać
się do błędów i usprawiedliwiać w jakikolwiek
bądź sposób po kompletnym bankructwie ich koncepcji politycznych,
ośmielają się, tak jest - ośmielają się, nie tylko narzucać swoje „My"
całości
narodu i uzurpować sobie prawo do rozdawnictwa patentów na patriotyzm,
wytyczania linii „czystości życia" politycznego, ale - zgłaszać pretensje do
kontynuowania
swego kierownictwa politycznego. Zdawałoby się, iż podobne zgłoszenie nie może
być nigdy potraktowane poważnie przez cały naród dotknięty klęską, a więc
zmuszony do analizy i rewizji swego postępowania w przeszłości, do szukania
nowych dróg, a więc i nowych ludzi w przyszłości. Tymczasem
w ostatnich czasach mamy do zanotowania szereg wystąpień publicznych
tzw. „autorytetów" naszej byłej konspiracji, jakby ta resztka Polski,
która
pozostała niezależna od najeźdźcy, nadal zamierzała tym „autorytetom" być
posłuszna i podlegać ich dyrektywom.
Chwilami
wydaje się doprawdy, iż fatum, które nas prześladuje, przybiera postać
jakiegoś koszmaru, jest jakimś złym snem, który się nie kończy i z którego
niepodobna
się ani obudzić, ani otrząsnąć.
KTOŚ
WRESZCIE MUSI POWIEDZIEĆ PRAWDĘ
Sprawa
nie może dłużej leżeć odłogiem. Nie można ciągle koło niej chodzić z
palcami
na ustach, zachowując tę ciszę, jaka przynależna jest stąpaniu wśród majestatu
grobów poległych. Jeżeli kwiaty zasadzone na tych grobach nie zdążyły
jeszcze pożółknąć ani powiędnąć, nie zmienia to faktu, że ci, którzy je
skrapiają
łzami i pielęgnują w pamięci, chcą i muszą żyć. Dlatego wydaje mi się, iż dobrze
się stało, że rzecz została sprowokowana, gdyż doniosłość ówczesnych
wydarzeń
ma pierwszorzędne znaczenie dla oceny, dla diagnozy politycznej naszej
klęski, a bez ścisłej diagnozy nie może być środków zaradczych. Zdawało
mi
się, iż winien ją poruszyć ktoś bardziej może kompetentny spośród tych, którzy
rzeczywistość w kraju za okupacji niemieckiej widzieli i przeżyli; że
zechce
wreszcie powiedzieć dlaczego tak się stało? jak to się stać mogło, że Kraj
przyjął
obecne moralne oblicze, które niejednego przyprawia o dreszcz, a prawie
wszystkich wprawia w zdumienie? Ktoś wreszcie to powiedzieć
musi.
W
jednej, wielkiej tragedii Polski zwarły się trzy klęski: klęska militarna,
klęska
polityczna i klęska moralna. Przyczyny pierwszych dwóch omówione były
dokładnie
i są nadal dyskutowane z niewątpliwym pożytkiem dla naszej przyszłości.
Klęska moralna kraju wydaje mi się wszakże najbardziej zasadnicza.
Widmo
„radzieckiej" Polski, nie tylko w jej sowieckiej formie i zewnętrznych
granicach,
ale wewnętrznej treści, straszne widmo sparaliżowanego bolszewizmem
narodu stoi u progu. Kto za ten wewnętrzny paraliż postępowy ponosi największą
odpowiedzialność?
W
odróżnieniu od stanowiska «Lwowa i Wilna» oraz większości prasy emigracyjnej,
za największą winę kierowników naszego podziemia poczytuję nie straty
w ludziach i dobrach materialnych w okresie oporu antyniemieckiego,
nie
powstanie Warszawy, o którym posiadam własny, odmienny sąd, a - kompletne,
idealne niemal rozbrojenie moralne wobec najeźdźcy sowieckiego.
Imponujące,
jak głaz z monolitu, solidarne stanowisko wobec okupanta niemieckiego
nie jest zasługą kierowników naszej konspiracji, a samych Niemców
i ich tępacko-brutalnej polityki w pierwszym rzędzie, a w drugim zaś
zdrowego
instynktu całego narodu. To są fakty. I otóż, w ciągu długich pięciu
lat,
ten zdrowy instynkt samoobrony narodowej w stosunku do drugiego najeźdźcy,
najeźdźcy sowieckiego, podkopywany i podważany był systematycznie przez
„autorytety" podziemia, w ślepym posłuszeństwie instrukcjom londyńskim.
Niesłusznie
jednak, moim zdaniem, wyłączność winy przypisuje się agendom Rządu na emigracji.
Wina ta, acz można się spierać o jej stopień, spada również na
odpowiedzialnych kierowników Kraju. Ich obowiązkiem było, raczej rzadziej
zanurzać się w rozgrywki partyjno-osobiste, a częściej za to i rzetelniej
informować
Londyn o nastrojach Kraju. O istotnym stanie tych nastrojów nie udało
mi się dotychczas czytać czy słyszeć ani jednej relacji całkowicie
prawdziwej
. Czy ktokolwiek powiedział chociaż raz w Londynie, że nie wolno
podszczuwać
Kraju w pośredniej popularyzacji sowieckiego „sojusznika", gdyż Kraj ten,
zaszczuty
przez Niemców, zalany optymizmem i ślepą wiarą w Anglików, czekał bolszewików
w 80 procentach jak zbawienia?! Podobnie jak oczekiwano Niemców
na ziemiach wschodnich w 1941 r.
Czy
uprzedził ktoś, że wszelako metody sowieckie są tak dalece różne w swej
perfidii
i oddziaływaniu na psychosferę ludności od tępej brutalności metod
niemieckich, że rezultaty reakcji i formy rozczarowania będą zupełnie inne? Nikt
tego nie powiedział, choć doświadczenie leżało na dłoni. Trudniono się
natomiast
wysyłką takiego materiału, który by potwierdził i naginał do linii generalnej,
z góry narzuconej przez Londyn, jakkolwiek była ona w najoczywistszej
sprzeczności z tym doświadczeniem.
Niemcy
wkroczyli do Wilna dopiero w roku 1941, ale już po kilku miesiącach zorientować
się było można, że - bez pomocy żadnej akcji podziemnej - metody ich
wzbudzają totalną nienawiść ludności. Ź tej strony zatem byliśmy asekurowani i o
jakimś załamaniu na rzecz Niemiec mowy absolutnie być nie mogło. Natomiast
zrodziło się niebezpieczeństwo inne, trudne do przewidzenia zawczasu.
Stał się nim mianowicie fakt, że te same metody niemieckie, niejako rykoszetem,
przeistaczają się w źródło popularyzujące bolszewików jako wroga Niemców.
Było to zjawisko najbardziej naturalnej reakcji, wynikające z prostej
ludzkiej
psychiki. Jeżeli niebezpieczeństwo to zagrażało krajowi, który tych
bolszewików znał i ich panowanie przecierpiał, w jakże zwielokrotnionym
stopniu
zaciążyć musiało tam,
gdzie ich znano aktualnie ze słuchowisk radia londyńskiego...
Niebezpieczeństwo
to potężniało i unaoczniało się z dniem każdym coraz bardziej. Przybrało zaś
formy groźne pod wpływem nie tyle jawnej agitacji komunistycznej, do której ludzie odnosili się
ciągle jeszcze i z reguł powściągliwie, ile nieinteligentnie prowadzonej własnej
akcji podziemnej, która niebawem
przeszła pośrednio lub nawet bezpośrednio do obozu
probolszewickiego.
Dla
uniknięcia wszelkich ewentualnych niedomówień, w obliczu faktu, że przez pewne
sfery „autorytetów" naszej konspiracji, jak też agenturę sowiecką zwalczany
byłem w kraju i atakowany na emigracji w sposób często nie przebierający
w środkach - chciałbym zaznaczyć
tu własne stanowisko: Oto nie tylko nie
wypieram się stawianego mi zarzutu, iż wyłamywałem się spod dyscypliny
narzuconej
przez władze podziemne, ale dumny jestem i szczycę się tym, że dyscyplinie
politycznej tych autorytetów nie uległem. Przeciwnie, przeciwstawiłem
się jej wszędzie tam, gdzie tylko uważałem to za możliwe, celowe i słuszne.
W
odpowiedzi znaleźli się oszczercy, którzy zarzucali mi współpracę z propagandą
niemiecką, o czym obszerniej będę mówił poniżej. W tym miejscu chciałbym
oświadczyć tylko, co następuje:
Wszystko,
cokolwiek pisano w prasie niemieckiej i jej propagandzie na ziemiach
okupowanych, czytane było na opak. A zatem to, co złego pisali o bolszewikach,
nie oczerniało ich w oczach polskiego czytelnika, a - wybielało. Czyli
osiągało skutek odwrotny do zamierzonego. Pierwszy na to zwróciłem uwagę,
pisałem o tym już z tuzin chyba razy na emigracji, wypowiadałem i głosiłem
to tysiąc razy w Kraju, zarówno ustnie, jak i w wydawanych przez siebie
tajnych
drukach. Na tle tego oczywistego faktu współpraca z pismami okupacyjnymi
była absurdem, nonsensem odwracającym cel. Są jednak dwa rodzaje najbardziej
rozpowszechnionego terroru. Terror siły i terror jazgotu. W polityce mówi się
wtedy o demagogii. Ale to, co uprawiały pewne osobistości w Kraju w stosunku
do swych przeciwników politycznych, bliższym jest miana jazgotu. Podobnie
przekupka potrafi obalić najoczywistsze argumenty i najbardziej jasną
logikę terkotem powtarzanych słów i pociągnąć za sobą cały rynek, jakkolwiek
bezsensowne i nieartykułowane będą wykrzykiwane przez nią dźwięki.
Powszechne
jest u nas narzekanie na warcholstwo i niezdyscyplinowanie społeczeństwa,
jako na wadę narodową. W tym okresie każde warcholstwo mogło
prowadzić do katastrofy, ale posłuszeństwo niektórym „autorytetom" -prowadziło
do katastrofy.
PREKURSORZY „REŻIMOWEJ"
PRASY
Gdybym
miał w obrazie odmalować ówczesną tragedię polityczną Kraju, przedstawiłbym
naród w postaci pochodu, który z pieśnią na ustach, na przemian
męczeńską i triumfalną, gnany jest przez siepaczy hitlerowskich w przepaść
bolszewicką, a po bokach kroczące szpalery „autorytetów" konspiracji,
pilnujących z pistoletami w garści, aby nikt z tego pochodu się nie wyłamał,
nikt
nie próbował zawrócić czy innych przed przepaścią nie ostrzegł.
Ja
nie chcę tu wspominać o szmatławcach w rodzaju Głosu Demokracji, Trybuny
Ludu,
Trybuny Wolności, Głosu Warszawy, Barykady Wolności
i jakże wielu jeszcze organach KRN, tworzących już wówczas potężne, podziemne
państwo sowieckie w Polsce. Ale weźmy Biuletyn Informacyjny AK,
który dziś tu, w Londynie, okupację sowiecką w Kraju nazywa „przemianami
społeczno-politycznymi".
Dnia
11 stycznia 1944 r. rząd sowiecki - nie po raz pierwszy zresztą - ogłasza,
że
anektuje pół Polski, że definitywną granicą zachodnią Sowietów będzie linia
Curzona.
Dnia
22 lutego 1944 r. w Izbie Gmin występuje Churchill z oświadczeniem, że
rząd brytyjski uznaje linię Curzona za wschodnią granicę Polski, która odpowiada
zasadom słuszności i sprawiedliwości. Mówiono o tym, że Wilno i Lwów
należeć winny do Sowietów.
Biuletyn
Informacyjny
pisał wtedy:
„Ogólnie
biorąc, na podstawie ostatniej mowy Churchilla oraz licznego szeregu
innych oznak, można stwierdzić, iż ostatnimi czasy stan zatargu
rosyjsko-polskiego przechyla się na naszą korzyść..."
Polska
Walcząca
zamieszcza po tej mowie Churchilla artykuł pt. „Churchill -
przyjaciel Polski".
Wieś
pisze w tym samym czasie o NSZ:
„Wzywanie
do niewspółdziałania z wojskiem sowieckim nie jest zgodne z rozkazami
Komendanta Sił Zbrojnych w Kraju. Jest to wyraźne szkodnictwo!"
Organ
Mikołajczyka, wierny głównej Komendzie AK, Żywią i Bronią pisze (maj
1944) o „faszystach polskich":
„Zbrodnie
bratobójcze na oddziałach PPR-owskiej Armii Ludowej będą najhaniebniejszą
plamą w historii (walk) Narodu Polskiego o wolność. Nigdy na
broń naszego żołnierza nie spadła kropla niewinnej krwi braterskiej. Nigdy broń
ta nie zwróciła się przeciw żołnierzom komunistycznych oddziałów
bojowych!"
W
takim to czasie podziemna Rada Narodowa, Krajowa Reprezentacja Polityczna
i pełnomocnik Rządu na Kraj pochłonięci są redagowaniem komunikatów
pochwalających akcję przeciwko gen. Sosnkowskiemu. Oto co pisał Tydzień,
jeden z tych, jakże nielicznych, niezależnych pism Polski
podziemnej:
„Jest
rzeczą znamienną, że pod
wpływem działania wybitnie partyjno-politycznego, ciała te wychodzą całkowicie
poza zakres swoich kompetencji... Pożałowania
godny jest fakt, że omawiana uchwała Rady Narodowej zapadła w
okresie najsilniejszych ataków na osobę gen. Sosnkowskiego ze strony
Moskwy..."
Takim
„ocenom politycznej sytuacji", takim wymogom i jawnemu współdziałaniu
z najeźdźcą sowieckim
należało się podporządkować i przyklaskiwać, ażeby
uzyskać patent prawomyślności od tych panów! Jeżeli dzisiaj w spokojnym
Londynie, chce się zgrzytać przy odczytywaniu tych nonsensów, to nie
należy
zapominać, za jaką cenę były one rozpowszechniane w Kraju - wówczas.
Jaką
wagę gatunkową miała ta czcionka składana rękami podziemnych bojowników,
którym się zdawało, że walczą o Polskę, a w istocie oszukanych, zdradzonych.
Wagę krwi ludzkiej, cenę cierpień, kopań, wybijanych zębów, deptania
godności,
obozów, śmierci męczeńskiej. Za cenę kości wdeptywanych przez Niemców
w ziemię niwelowano place polanę krwią, aby wznieść na nich gmach Bezpieki,
sowieckiego jarzma i ostatecznej klęski.
A
dziś ten sam Biuletyn rozpiera się na
jednej ladzie w londyńskich kioskach, łącznie z portretem Lenina w Odrodzeniu czy artykułem
Jędrychowskiego
wielbiącym Stalina w Kuźnicy. Jakże mały i mizerny pozostał w zestawieniu
z tymi pismami, które wyprzedził, a które wyrosły na olbrzymy na gruncie,
w którego przygotowaniu, śmiem twierdzić, współdziałał.
PRZELEWANIE
KRWI ZA ZWYCIĘSTWO... SOWIETÓW w
Warszawie zacząłem wydawać podziemne pismo pt. Alarm. Pisałem w nim:
„Żadnej
współpracy z bolszewikami! Zasadą polskiej polityki zagranicznej winno
być szukanie przeciwko Niemcom sprzymierzeńców na zachodzie, nigdy na
wschodzie. W praktyce międzynarodowej nie ceni się przyjaciół całkowicie
oddanych.
Wobec Zjednoczonych Narodów jesteśmy nie petentem, a kontrahentem.
Odrzucamy kategorycznie koncepcje sowieckie nazywane linią Curzona,
stoimy zdecydowanie na gruncie nienaruszalności granic ustalonych Traktatem
Ryskim. Niemcy są naszym wrogiem zewnętrznym i wewnętrznym. Niemcy
wojnę przegrali, bolszewicy ją wygrywają. Niemcy odchodzą, bolszewicy
przychodzą itd".
Dlaczego
jednak mój Alarm, głoszący tezy
powyżej przytoczone, pod którymi
mógłby się podpisać w zasadzie każdy uczciwy Polak, tak bardzo drażnił
„autorytety” konspiracyjne w Kraju?
Oto
w odróżnieniu od rozpowszechnianego dziś rewizjonizmu w dziedzinie teorii
oporu wobec najeźdźcy, rewizjonizmu, który często powołuje się na wzory
czeskie,
byłem zdecydowanym zwolennikiem zbrojnego, bezkompromisowego przeciwstawiania
się Niemcom, ale - jednocześnie - równie zdecydowanym przeciwnikiem
wspomagania bolszewików. Przelewanie naszej krwi w walce z Niemcami
uważałem za konieczne. Ale przelewanie tej samej krwi dla wspomagania
bolszewików i przyśpieszenia zejścia Polski w jarzmo sowieckie - za zbrodnię.
Jeżeli ktokolwiek przypomina sobie chociażby ostatnio drukowany w
londyńskim Dzienniku Polskim spór o
to, kto dokonał unieruchomienia węzła
warszawskiego, przy czym autor notatki chlubił się, że to nie PPR, a właśnie AK,
która w ten sposób sparaliżowała transporty niemieckie na front wschodni,
ten sobie uprzytomni, że stanowisko „autorytetów” konspiracji było wręcz
przeciwne. Zresztą zgodne ze stanowiskiem Rządu na emigracji, linią polityczną
od dawna znaną, planem „Burza” itd.
W
Alarmie drukowałem hasła:
„Strzelanie
do agentów Gestapo to akt samoobrony koniecznej. Wysadzanie pociągów z amunicją
przeznaczoną do walki z bolszewikami, to świadectwo niedojrzałości
politycznej".
Podobne
hasło uznane zostało przez niektóre „autorytety” konspiracyjne za -
niezgodne z interesem Polski. Zważmy, że działo się to w czerwcu, lipcu
1944
r. Gdy klęska Niemiec była rzeczą przesądzoną. Gdy zamiary Sowietów w
odniesieniu do Polski stały się już od dawna jawne i nie podlegające żadnej
dyskusji!
Czy
racja „polska”? Czy racja „antyniemiecka”?
Każdy
rozumie, że usiłując w ograniczonych ramach poddać syntetycznej krytyce
akcję polityczną podziemia w przekroju pięciu lat okupacji, zmuszony
jestem
do podkreślenia tych kształtów ówczesnej rzeczywistości, skompresowania takich
szczegółów i przykładów, które dają obraz istoty rzeczy, a nie poszczególnych
odcinków, fragmentów i bardzo zresztą licznych odchyleń od zasady.
Jestem, powtarzam to ciągle, daleki od rzucania chociażby cienia na setki
tysięcy ofiar, na żołnierzy żywych i poległych. W swej tajnej broszurze
wydanej
w Krakowie pt. Optymizm nie zastąpi nam Polski, pisałem na str. 11 co
następuje:
„Na
złość Niemcom ukrywano najbardziej autentyczne wieści płynące z Moskwy
i również 'na złość' Niemcom fabrykowano 'dobre', a z gruntu fałszywe
pogłoski.
Jest to ciężki grzech popełniony w stosunku do własnego narodu. Ale
obciąża
on tylko nasze sfery reprezentacyjne, o pretensjach (do) wyrobienia politycznego.
Trudno bowiem wymagać, powiedzmy od jakiegoś dwudziestoletniego młodzieńca,
który widzi, jak konduktor niemiecki kopie w brzuch jego matkę przy wchodzeniu
do niewłaściwego przedziału pociągu w jakichś Skierniewicach,
Radomiu czy Małkini, trudno wymagać odeń, żeby krew, która uderza
mu do twarzy w takiej chwili, żeby zaciśnięte pięści i paznokcie wbite w
dłonie,
w rozpaczliwej przysiędze na zemstę, mogły mu pomóc w ogarnięciu całokształtu
polskich interesów politycznych, do wyrobienia polskiej myśli politycznej,
sięgających het daleko poza peron kolejowy w Skierniewicach, Radomiu
czy Małkini. Taki chłopiec nie chce słyszeć o bolszewikach. On wstąpi
do
AK i będzie strzelał do Niemców. I w gruncie dobrze zrobi, bo co wart jest
naród,
którego jednostki pozbawione są godności osobistej!" (podkreślenia w
broszurze
- Uwaga autora. Red.).
Jeżeli
zbyt często wysuwam tu swoją osobę, to nie dlatego, ażebym się chciał
ośmieszyć,
albo pozwolił zbyć kpiną, iż uważam zapewne, że poza mną nie było ludzi
trzeźwo patrzących na rzeczywistość, tylko dlatego, że po pierwsze: do
przedstawienia siebie zostałem sprowokowany od lat już trwającą nagonką, a po
drugie: operowanie własnym przeżyciem i doświadczeniem ułatwia mi cytowanie
charakterystycznych przykładów.
Gdy
dziś czytam powoływania się na źródła krajowe, rozgrywki partyjne, uchwały,
decyzje, pięknie brzmiące deklaracje władz podziemnych, z których wiele
cechuje słuszność zasady, przebija patriotyzm i troska o dobro Polski, gdy
się
je cytuje jako odbicie „nastrojów kraju", ma się ochotę powiedzieć tylko:
słowa,
słowa, słowa. A rzeczywistość?
Rzeczywistość,
jak to już raz pisałem, śmiertelnie zaszczuta terrorem niemieckim,
podszczuwana radiem londyńskim, zerwała tymczasem z jakąkolwiek racją
polską. Tematem przestała być Polska, tematem stały się Niemcy. Racja
polska
zastąpiona została przez rację antyniemiecką. Cel wojny - odzyskanie
niepodległości,
zastąpiony został zupełnie wyraźnie, bez reszty, pobiciem Niemców
nie jako środkiem do celu, a jako celem w sobie. Jasne, że na tej bazie
nie
można było budować konstruktywnej myśli obejmującej całokształt
interesów
polskich.
Tymczasem
Niemcy leciały w przepaść. Z nimi stało się coś podobnego, co się
zdarza w tragediach leśnych wśród zwierząt, gdy napadnięty we własnej obronie
tak się weżre w napastnika, iż porwany przez niego nie może się już oderwać i
obydwaj muszą runąć we wspólną otchłań na zagładę.
NSZ
pisał na ścianach kamienic warszawskich: „PPR - Podłe Pachołki Rosji".
Niemcy napisów nie kazali ścierać. Traciły przez to wszelkie znaczenie.
Prasa
komunistyczna biła brawo. Komu? Niemcom oczywiście.
Niemcy
znakomicie ułatwiali bolszewikom rolę, skupiwszy w swych rękach monopol
antysowieckiej propagandy, a tym samym wytrąciwszy ją z rąk narodów
przez się okupowanych, a z kolei zagrożonych przez najazd sowiecki. W
takiej
chwili spotykało się ludzi, którzy w poszukiwaniu wyjścia z obłędnego
koła,
poczynali się zastanawiać nad możliwością jakiegoś prowizorycznego chociażby
modus vivendi z Niemcami. Uważam osobiście podobne próby za najgorsze
wyjście ze wszystkich możliwych, za (najbardziej) fatalne z fatalnych. Albowiem
w ten sposób podkreślałoby się raz jeszcze nierozerwalne pobratymstwo
pomiędzy antysowietyzmem i niemieckością, co stanowiło właśnie istotę
nieszczęścia.
Moim zdaniem racja polityczna Kraju wymagała rzeczy najpilniejszej:
przekonać naród, że nie każda akcja antysowiecka pochodzi od Niemców,
jak
każda władza od Boga.
I
oto w takim momencie spada cios: Polskie Radio Londyn nadaje dnia 17 marca 1944
r. dwanaście razy komunikat, że:
„Wszelkie
tajne wydawnictwa wychodzące w języku polskim, a w treści swej atakujące
ZSRR, są dziełem propagandy niemieckiej".
W
związku z tym następuje przypomnienie oświadczenia Pełnomocnika na Kraj2
z dnia 7 marca 1944 r., w którym „przestrzega (się) przed wymuszaniem
przez
okupanta deklaracji antybolszewickiej”.
Komunikat
ten, gdybym nie był przekonany o jego autentyczności, poczytałbym
za propagandę sowiecką. Nigdzie bowiem Niemcy podobnych deklaracji nie
wymuszali i wymuszać nie mogli, bo niby od kogo? Ani organizacje, ani
przedstawicielstwa
polskie jawne nie istniały. Więc co, od przechodnia na ulicy, od
chłopa na wsi? Była to więc bzdura, podobnie jak fama o rzekomych propagandowych
kursach antysowieckich dla Polaków w Berlinie...
NA
RÓWNI POCHYŁEJ
Ażeby
akcję antysowiecka odseparować od wspomnianych wyżej prób jakiejś ugody
z Niemcami, czy to w imię lansowanego przez niektórych hasła „ratowania
substancji narodu", czy innych celów, pisałem w l numerze Alarmu:
„Pertraktować
może równy z równym, ale pertraktować może i pobity ze zwycięzcą,
nawet niewolnik z panem, nawet więzień z dozorcą. Lecz nie może pertraktować
ktoś, kogo się stawia w warunki poniżającej ego godności. Niemcy depczą
naszą godność narodową i osobistą. Nie pozwalają nam się kształcić, pielęgnować
własnej kultury, drukować książek; są miasta w Polsce, w których Polakowi
nie wolno się nawet uczyć gry na skrzypcach... albo trzeba się było kłaniać
Niemcom na ulicy... a nasi robotnicy w Rzeszy noszą literę T' jak Żydzi
gwiazdę.
Każą nam jeździć w osobnych wagonach jak Murzynom w Afryce. Ale porównanie
do Murzynów nie jest ścisłe. Bo Murzyn afrykański zetknąwszy się z
człowiekiem cywilizowanym nie był mu równy. Nie został tedy zepchnięty ani
podeptany.
A my zostaliśmy.
Można
zasiadać, albo nie zasiadać do wspólnego stołu konferencyjnego z Niemcami,
zależnie od zapatrywań politycznych, ale nie można przy tym stole -
stać, gdy strona przeciwna zasiada!"
I
otóż jeden z „autorytetów” podziemia, spotkany przeze mnie na emigracji, jeszcze
teraz mi powiada: „Owszem, owszem, naturalnie to bardzo rozsądnie, ale...
pana by Niemcy nie rozstrzelali, gdyby złapali, bo całe pismo było
antysowieckie". Oto jest klasyczny argument wyższego rzędu tamtejszych czasów:
nie to
jest ważne, co się pisze i czy słusznie lub pożytecznie. Mogła być napisana
chociażby
bzdura, ale tak napisana, iżby istniała pewność, że za nią Niemcy rozstrzelają.
A
w gruncie rzeczy nie ja
miałem wtedy rację, a oni, mój obecny rozmówca. Bo
było już za późno. Kraj doszedł do tego punktu zwrotnego, od którego
zaczyna
toczyć się po równi pochyłej z szybkością zawrotną. Jeszcze tam mogło
się
zdarzyć, że jakiś dowcipny AK-owiec dołączył do nakładu «Biuletynu» wierszyk o
„Yolksanglikach”, że trzymała się prasa piłsudczykowska, trzymał się
NSZ, ale optymizmu, ślepej wiary w Anglików, w bezpieczeństwo ze strony
Sowietów,
we wszechpotęgę i dobrą wolę Churchilla z Rooseveltem, nic zachwiać
nie było w stanie. Żadne rozumowanie, żaden najoczywistszy argument.
TEZY
SPRAWDZONE U GOEBBELSA
Nie
piszę tu żadnej monografii o dziejach podziemia. Dlatego z góry muszę się
zastrzec
przeciwko ewentualnym zarzutom, że w uświęconej krwią walce dostrzegam
tylko strony ciemne, które przesłonięte zostały blaskiem bohaterstwa i
poświęcenia. Otóż właśnie to bohaterstwo i poświęcenie są jedną z przyczyn,
dla których chciałbym wskazać, jak fatalnie zostały zmarnowane, ba, obrócone
na naszą zgubę.
Oczywiście
sprawcą nie tylko ówczesnych nieszczęść, ale i ostatecznej klęski są
przede wszystkim Niemcy. Ta prawda nie może ulegać żadnej dyskusji. Natomiast
podlega dyskusji rezultat zadanej nam klęski. O ile bowiem większość
skłania się ku twierdzeniu, że największą krzywdą, jaką nam wyrządzili
Niemcy,
było zatopienie Polski w potokach krwi i zniszczenie materialne, o tyle
ja
twierdzę, że zniszczenie moralne przez jej zbolszewizowanie.
Ich
brutalna, niesłychana w dziejach metoda potraktowania całego narodu,
metoda,
która temu narodowi z początku zaparła dech w piersi, a później zaślepiła
w reakcji tak gwałtownej, że przesłoniła wszelki rozsądek polityczny,
ograniczając
wielki naród do ślepych odruchów właśnie w chwili, gdy niezwykle skomplikowana
sytuacja wymagała odeń zimnej krwi i ruchów skoordynowanych, wynikających z
głęboko przemyślanych kryteriów politycznych.
Nie
zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że z Niemcami można było współpracować
i nie należało do nich
strzelać. Nie można było współpracować przede wszystkim
dlatego, że sami tego nie chcieli. Niemców, moim zdaniem, trzeba było
bić tam wszędzie i tak samo, jak oni nas bili. Ale nie znaczy przez to, że
należało
wygrywać Polskę dla - bolszewików.
Ani
Niemcy w swych założeniach politycznych nie chcieli zbolszewizowania Polski, ani
my nie chcieliśmy zbolszewizowania Polski. A w rezultacie Niemcy Polskę
zbolszewizowali, a myśmy im w tym ze wszystkich naszych sił
pomagali.
Jednym
z najskuteczniejszych instrumentów akcji podziemnej była jej prasa. Przytoczyłem
poprzednio kilka z niej wyjątków i nie będę wracał do fragmentów,
jakim to nakładem ofiar i poświęcenia służyła ku... zaślepieniu
społeczeństwa,
zaślepieniu w trzech kardynalnych błędach: 1) bezkrytycznym optymizmie
(nazywało się „podnoszeniem na duchu"), 2) omnipotencji Anglii
i jej
bezwarunkowo dobrej woli, 3) usypianiu niebezpieczeństwa sowieckiego.
W
sukurs tej prasie przyszedł niejaki dr Józef Goebbels, Reichsminister
Hitlera, który
pisał, że: 1) Polskę czeka marny los na wypadek zwycięstwa aliantów, 2)
Anglia
okaże się w rezultacie słaba i Polskę sprzeda, 3) bolszewicy Polskę zabiorą i
zrobią z niej 17 republikę.
Nie
będę się powtarzał przypominając, że o ile wszelkie enuncjacje niemieckie
obowiązywało czytać na opak, o tyle bardziej oczywiście szefa propagandy
niemieckiej. A więc wszystko się zgadzało. Zgadzało na naszą zgubę. Wsparte
na
tych dwóch autorytetach, tzn. pozytywnym - prasy podziemnej i negatywnym
-
drą Goebbelsa, wymienione wyżej tezy przeistaczały się niebawem w
uświęcone
kanony, nie podlegające żadnej krytyce pod groźbą zarzutu „współpracy
z
wrogiem".
W
praktyce prasy podziemnej przyjął się taki temat: ażeby napisać jedno słowo
nieprzychylne o Stalinie, trzeba je było zaopatrzyć poprzednio w sto
wyzwisk
pod adresem Hitlera. Przy tym „autorytatywni" cenzorzy opinii publicznej
sprawdzali z dokładnością fachowca, czy nie jest ich aby tylko 99 i czy są
dosyć
mocne, by gwarantować natychmiastowe rozstrzelanie w Gestapo w wyniku
wpadnięcia. Oczywiście przykład ten wydać się może niejednemu groteskowy
w jego lapidarnym schemacie, jednak jest najzupełniej prawdziwy. Utrudniało
to zwykle wszelką publicystykę i polemikę, rozwadniało tekst, no i
oczywiście osłabiało efekt. Podobnie nigdy jeszcze nie skomasowano takiego
rejestru
zbrodni niemieckich, jak w okresie Katynia 1943 roku, aby mu je przeciwstawić
i odwrócić odeń uwagę. Efekt był z góry do przewidzenia: mord katyński wydał się
blady...
Wobec
prasy podziemnej, jak to już wspomniałem powyżej, nie było sprostowań,
wyjaśnień, żadnej apelacji. Bo za czytanie, kontakt, a tym bardziej pisanie
do prasy podziemnej groziła ze strony Niemców kara śmierci. W ten sposób
oszczerstwem można było zabić człowieka na miejscu. Jeżeli się zważy,
że
w wielu wypadkach pisali ludzie stojący nie zawsze na poziomie, i jak to w
życiu
bywa, nie zawsze dobrej woli, można sobie wyobrazić totalny charakter
tej
prasy, która nie znała sprzeciwu. Kto, kiedy i w jaki sposób mógł dojść w tych
warunkach prawdy?
Dziś
się to łatwo wymawia: „zdarzały się omyłki"... Nie byłem wtedy w Warszawie,
gdy z wyroku podziemnego zastrzelono komendanta policji granatowej,
Leszczyńskiego, ponoć Bogu ducha winnego, najlepszego Polaka. Później
twierdzono, iż on to właśnie najskuteczniej oparł się Niemcom, by nie
używać
policji mundurowej do rozstrzeliwania Żydów. A może nie był przyzwoitym
człowiekiem? Bo kto to właściwie wie? Leży w grobie. Opowiadano mi też
później,
że po tygodniu wyrok zrewidowano i przysłano żonie kartkę z... przeproszeniem
za „omyłkę”. A może i to była fama tylko?
Tekst
zamieszczony został w publikacji:
Jerzy Malewski
(Włodzimierz Bolecki), Wyrok na Józefa
Mackiewicza, Londyn 1991 s.
201-210.